Dzisiaj zdjęć nie ma. Dzisiaj jest pseudofilozoficzny nastrój. Żeby nie było że nie ostrzegałam.
I dzięki wszechświatowi że się nareszcie kończy. 2013 był rokiem dziwnym, i to dziwnym w dość niepozytywnym znaczeniu. Problemy zdrowotne, wena która sobie bywała przez 90% czasu gdzieś daleko, permanentny brak czasu, masa nauki, nawrót depresji... Można by tak wymieniać i wymieniać. To wszystko spowodowało że w nowy rok wchodzę z niespodziewaną nadzieją. Dużo gorzej już nie będzie, może być lepiej (czyli dobrze), albo tak źle jak było (czyli też dobrze, w końcu już to raz przeżyłam). Nie da się ukryć że tradycyjnie już zaczynamy z przytupem (sesja nadchodzi) ale bardzo bym chciała żeby nadchodzący rok był dla mnie spokojniejszy. Chciałabym więcej tworzyć. Szyć. Oglądać filmów. Rozmawiać. Krótko mówiąc robić to co kocham, a nie tylko to co muszę czy powinnam. Spotykać ludzi którzy dzielą moje pasje. Mieć czas żeby zatrzymać się w biegu i zerknąć za siebie. Ale tylko zerknąć, bo nieustanne patrzenie w przeszłość do niczego nie doprowadzi. Wiem, sprawdziłam.
W tym miejscu miałam zamiar napisać coś o planach i projektach na przyszły rok. Ale nie. To chyba jedyny rodzaj list jakich nie lubię robić. Bo gdy przychodzi co do czego, los i tak śmieje się z naszych planów.
Gdyby ktokolwiek się zastanawiał czemu uważam nadchodzący rok będzie co najmniej przyzwoity - dzisiaj wraca Sherlock (dwa lata czekałam. DWA LATA. Kurcze, to naprawdę musi być genialny serial), w związku z czym wszystko inne traci na znaczeniu. Priorytety ważna rzecz, prawda?
Poza tym chciałabym pozdrowić osobę odpowiedzialną za przedświąteczne zniszczenie mi walentynek, czyli decyzję o przesunięciu premiery Only Lovers Left Alive (nowy Jarmush, nareszcie... Oh wait.) na bliżej nieokreśloną datę w kwietniu (dowolną dawkę obelg umieść tutaj). Całe szczęście zostaje (jakże romantycznie) premiera drugiej części House of Cards.